Partnerzy wspierający
KGHM Orlen Tauron
Byli szefowie rządu chcą odblokowania wiatraków, premier – nie. Brytyjscy konserwatyści z tym samym problemem co PiS

Poluzowanie przepisów w sprawie farm wiatrowych popierają Boris Johnson i Liz Truss, obecny premier Wielkiej Brytanii, Rishi Sunak – niespecjalnie. Tymczasem lista zwolenników stale się wydłuża

Wielką Brytanię czeka mała energetyczna rewolucja. Wśród przedstawicieli i przedstawicielek partii będącej przy władzy Partii Konserwatywnej mnożą się postulaty, by zmodyfikować obowiązujące od 2015 roku przepisy, które skutecznie zablokowały rozwój energetyki wiatrowej na lądzie (o skojarzeniach z sytuacją w Polsce – w dalszej części tekstu). Według obecnego prawa o tym, czy można postawić wiatraki, decydują władze lokalne. Wystarczy jednak sprzeciw nawet jednej osoby (obywatela), by zablokować projekt. W dodatku aby można rozpocząć inwestycję, potrzebne są lokalne plany zagospodarowania pod wiatraki. Gminy nie zawsze decydują się, by przeprowadzić postępowania planistyczne.

„Premier Rishi Sunak znajduje się pod presją, by zmienić przepisy i znieść de facto zakaz budowania farm wiatrowych na lądzie” – pisze „Financial Times”, dodając, że coraz więcej członków Partii Konserwatywnej naciska na zmianę prawa. Brytyjskie media od kilku dni donoszą o wydłużającej się liście osób, które popierają poluzowanie regulacji. „The Guardian” donosi, że wśród „rebeliantów” u torysów znaleźli się Boris Johnson i Liz Truss, a więc byli szefowie brytyjskiego rządu. Lista popierających zmianę prawa stale się wydłuża. Określenia takie jak „rebelianci” są nieprzypadkowe – Sunak jest zwolennikiem pozostawienia istniejących przepisów.

Przeczytaj też: Prąd w Polsce potaniał, ale nie dzięki rządowym interwencjom. Zawdzięczamy to wiatrakom

Za pomysł liberalizacji odpowiada Simon Clarke, konserwatysta, deputowany Izby Gmin i m.in. były minister skarbu. Parlamentarzysta proponuje, by projekty wiatrowe mogły się rozwijać tylko tam, gdzie mają poparcie lokalnych władz, bez możliwości wniesienia weta przez jedną osobę. Jak piszą media na Wyspach, to kluczowy zapis, ponieważ przepisy nie precyzowały, jak definiować społeczne poparcie dla wiatraków, a w efekcie wystarczał sprzeciw jednej osoby lub niewielkiej grupy, by zablokować inwestycję.

Jeżeli rzeczywiście dojdzie do uwolnienia farm wiatrowych na lądzie (onshore wind), Partia Konserwatywna zniesie przepisy, które sama wprowadziła pod rządami Davida Camerona. To już nie pierwszy raz, gdy torysi robią podejście do zmiany. Jeszcze za czasów premierki Theresy May pojawiały się doniesienia, że konieczna będzie zmiana prawa. Najczęściej pojawiającym się argumentem były rosnące ceny energii, które udałoby się zbić dzięki nowym mocom w wiatrakach na lądzie, które dają energię tańszą od tych na morzu. Onshore wind dodatkowo zyskuje kolejnych zwolenników z powodu trwającego kryzysu energetycznego, jeszcze większą rolę odgrywa też czynnik cenowy.

Warto też pamiętać, że pomimo przeszkód w rozwoju projektów na lądzie, wiatraki na Wyspach mają się bardzo dobrze. Brytyjskie wybrzeże jest jedną z najlepszych na świecie lokalizacji dla rozwoju morskiej energetyki wiatrowej. Dlatego Wielka Brytania jest drugą na świecie siłą w rozwoju offshore wind z około 12 gigawatów zainstalowanej mocy (do 2030 roku ma ona wzrosnąć do 50 GW). Do tej puli trzeba jeszcze doliczyć około 14 GW w onshore wind – to dużo, ale rozwój sektora byłby szybszy, gdyby nie opisywane przepisy.

To właśnie u wybrzeży Wysp Brytyjskich powstają najbardziej imponujące i innowacyjne projekty offshore. Pisaliśmy w green-news.pl o najgłębiej położonej na świecie elektrowni wiatrowej, rekordowej pod względem mocy farmie Hornsea 2 czy inwestycji Dogger Bank. To doniesienia zaledwie z kilku ostatnich tygodni, a jednocześnie rozwijanych jest wiele innych, mniejszych projektów.

Przeczytaj też: Przed UE decyzja, kto pokieruje energetyką czasów kryzysu

Brytyjskie doświadczenia od razu przywodzą na myśl polskie podejście do wykorzystania energii z wiatru. Rok po wprowadzeniu zmian na Wyspach, w Polsce lądowym farmom wiatrowym również zaciągnięto hamulec. Zasada 10H, którą wprowadził rząd Prawa i Sprawiedliwości (Zjednoczonej Prawicy) w 2016 roku na mocy tzw. ustawy antywiatrakowej, sprawiła, że nawet 99 proc. terenów w kraju nie może być przeznaczonych pod elektrownie wiatrowe. Wszystko dlatego, że wiatraki muszą być oddalone od zabudowań o nie mniej niż 10-krotność wysokości wiatraka z łopatami (około 2 km). Przez ostatnie lata powstawały co prawda nowe farmy, ale budowano je na podstawie decyzji wydanych przed wprowadzeniem zasady 10H.

W lipcu rząd przyjął projekt, który miałby te przepisy zliberalizować, ale trudno przewidywać, co będzie dalej. Jak dotąd był przetrzymywany w tzw. sejmowej zamrażarce, a od prawie pół roku nie rozpoczęto nad nim prac. Nie wiadomo też, jakie zmiany przejdzie w trakcie prac w parlamencie. Więcej na ten temat w tekstach Światełko w tunelu dla odblokowania farm wiatrowych czy mydlenie oczu? Słowa ministra wskazują, że przekonamy się niedługo oraz Wiatraki na lądzie do odmrożenia. Jest szansa na przełamanie impasu, są nowe warunki.

Fot. Flickr / Rory Arnold / No 10 Downing Street / CC BY-NC-ND 2.0

KATEGORIA
ENERGIA
UDOSTĘPNIJ TEN ARTYKUŁ

Zapisz się do newslettera

Aby zapisać się do newslettera, należy podać adres e-mail i potwierdzić subskrypcję klikając w link aktywacyjny.

Nasza strona używa plików cookies. Więcej informacji znajdziesz na stronie polityka cookies