Jeżeli zaproponowana podczas prac w Sejmie poprawka znajdzie się w przepisach, wystawi na próbę wszystkich przeciwników wiatraków. Za każdy megawat zainstalowanej mocy inwestor miałby przekazywać mieszkańcom żyjącym w promieniu 1000 metrów od turbiny aż 20 tys. zł rocznie. Nieoficjalnie słyszymy, że sektor popiera to rozwiązanie, bo… też na tym zyska
W miniony poniedziałek łączone sejmowe komisje ds. infrastruktury i energii zajęły się ponownie projektem tzw. ustawy wiatrakowej. W trakcie prac specjalnej podkomisji opracowano szereg zmian, nad którymi głosowano wieczorem 23 czerwca. Były już znane, więc nie wzbudzały większych emocji.
Oczekiwano przyspieszenia permitingu (uzyskiwania pozwoleń na budowę), a zmianie nie uległo najsłynniejsze założenie – wiatraki pod pewnymi warunkami mają powstawać w odległości co najmniej 500 metrów (obecnie to 700 metrów).
Jednak jedna poprawka została zgłoszona podczas obrad. Zrobił to poseł Koalicji Obywatelskiej Stanisław Lamczyk, członek podkomisji ds. prac nad nowelizacją. Zaproponował, aby w miejsce mechanizmu „wykupu mocy” z farmy na własny użytek przez mieszkańców (jako wirtualni prosumenci), powstał nowy mechanizm: fundusz partycypacyjny.
Przeczytaj też: Na zasadach z odległością 700 metrów też da się budować
Założenie jest proste. Za każdy 1 megawat zainstalowanej mocy parku wiatrowego, wytwórca, właściciel instalacji, ma przekazywać 20 tys. zł lokalnej społeczności. Pieniądze trafią jednak do właścicieli budynków mieszkalnych w odległości do 1000 metrów od elektrowni, a konkretnie od „środka okręgu opisanego na obrysie wieży” elektrowni wiatrowej (choć ta odległość może ulec drobnej modyfikacji). Szczegółowe zapisy rozwiązania znajdują się w art. 11 w sprawozdaniu w druku 1367.
– To wyraźny krok w kierunku społeczności, które będą mogły korzystać z tego, że to u nich zostaną zlokalizowane elektrownie wiatrowe – przekonywał poseł Lamczyk. I pomysł znalazł poparcie, nie tylko rządu (na posiedzeniu obecny był wiceminister klimatu i środowiska Miłosz Motyka), ale i części posłów oraz posłanek.
Skąd w ogóle wziął się ten pomysł? Rozmówcy Green-news.pl wskazują na operatorów, zwłaszcza na Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Jednocześnie decyzja miała nie tylko przychylność sektora wiatrowego reprezentowanego przez Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej, ale i rządu – i to na samym szczycie. Zresztą, poprawki tego kalibru nikt by nie zgłaszał bez zielonego światła od koalicji rządzącej. Przypomina to inną sytuację z poprawką dodaną do projektu na etapie prac w Sejmie. Chodzi o słynną zmianę odległości dla wiatraków z 500 na 700 metrów z 2023 r., która zmieniła pierwotne zamiary resortu klimatu za rządów Zjednoczonej Prawicy.
W ten sposób władza próbuje podejść do sprawy wiatraków w inny sposób. Opisywaliśmy, jak wiele problemów mają inwestorzy, a najwięcej z nich wynika ze sprzeciwu lokalnych społeczności wobec energetyki wiatrowej (który wbrew pozorom nie jest wyłącznie polską bolączką, w Europie to powszechny opór, a powody są różne).
Żeby dać inwestorom potężne narzędzie wpływu, jakim są niebagatelne transfery na konta mieszkańców żyjących w pobliżu elektrowni, sięgnięto więc po taką propozycję. Jedna turbina o mocy 5 MW przyniesie mieszkańcom rocznie 100 tys. złotych. W przypadku niektórych parków wiatrowych w kraju przychody z tego tytułu będą liczone w milionach. W dodatku nie stracą na tym gminy, bo one zarobią m.in. na podatku od nieruchomości czy dzierżawie gruntu pod turbiny.
W ten sposób – czego nie ukrywano na komisji – ma zwiększyć się akceptacja dla wiatraków na lądzie. Łatwo skojarzyć to z syndromem NIMBY (ang. Not In My Back Yard, „nie na moim podwórku”). Termin opisuje postawę grupy lub osób, które sprzeciwiają się jakiejś inwestycji, w tym przypadku wiatrakom, w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. Choć jednocześnie mają świadomość, że jest ona ważna i korzystna.
Z podobnych mechanizmów korzysta się w innych krajach Europy. To coś w rodzaju bonu/dodatku za dyskomfort czy kompensacyjnego. Funkcjonuje to m.in. w Danii, Łotwie czy Irlandii.
Do wprowadzenia funduszu jednak jeszcze długa droga, a i sam pomysł wymaga doprecyzowania. Kierunek jest ciekawy, zwłaszcza jeśli weźmie się inne okoliczności pod uwagę. Na razie projekt noweli, rozszerzony o ten pomysł, musi zostać przyjęty przez Sejm. Później na drodze noweli nie stanie Senat, ale prezydent.
Zarówno Andrzej Duda, jak i szykujący się na to stanowisko Karol Nawrocki nie popierali nigdy luzowania przepisów dla wiatraków. Można jednak założyć, że koalicja rządząca zrezygnuje z odległości 500 metrów w toku prac. Dlaczego? Turbiny obecne na rynku o dużej mocy są głośniejsze, więc i tak lokalizuje się je co najmniej 700 metrów od zabudowań.
Jeżeli rząd zrezygnuje z 500 metrów, a w zamian rzeczywiście zaproponuje wspomniane 20 tys. zł od 1 MW – ten pomysł może znaleźć aprobatę prezydenta.
Jak dotąd, mieszkańcy gminy mieli korzystać jako prosumenci wirtualni z ewentualnego wykupu mocy z parku wiatrowego i korzystanie z niej na własne potrzeby. Przepis jest jednak nie tyle martwy, ile nie przetestowany. Jak dotąd nikt nie miał okazji go zastosować.
Regulacje miały wejść w życie 2 lipca tego roku (nakładają obowiązek na wytwórcę, by udostępnić 10 proc. mocy na ten cel). Miały, ponieważ w innej nowelizacji przesunięto wprowadzenie obliga na 20 października 2026 roku. Sam system wyliczania tej partycypacji mieszkańców był problematyczny, nie tylko dla nich, ale także dla operatorów sieci oraz wytwórców.
Podczas spotkania z mediami Małgorzata Szambelańczyk, Country Manager Eurowind Energy w Polsce, pokazała szacunki dotyczące tego systemu wirtualnego prosumenta.
Właściciel nieruchomości będzie mógł objąć maksymalnie 2 kW mocy elektrycznej z farmy, za co zapłaci około 10 tys. zł (za 0,4 kW to około 4 tys. zł). Zwrot takiej inwestycji może trwać około 7 lat. – Fundusz partycypacyjny to prostszy mechanizm, który przewiduje regularne i bezpośrednie wsparcie finansowe bez konieczności angażowania własnych środków przez mieszkańców – mówi Szambelańczyk.
Przeczytaj też: Ustawia się kolejka chętnych do tegorocznej aukcji offshore wind
Pozostaje pytanie, jak zapatrują się na to wspomniani operatorzy i inwestorzy. Przede wszystkim: przedstawiciele branży byli obecni na komisji i nikt nie zgłaszał wtedy uwag. Nic takiego nie stało się też po posiedzeniu.
Jednocześnie, w mniej formalnych rozmowach, mówi się o oddechu ulgi wśród innych uczestników rynku. Formuła do wyliczania partycypacji mieszkańców (jako wirtualnych prosumentów) jest skomplikowana. Operatorzy obawiali się również samego rozliczania energii elektrycznej w tej formule.
Także wytwórcy z branży wiatrowej mówią o uldze. Nowa propozycja podoba im się o wiele bardziej, choćby dlatego, że wpiszą z góry w koszty 20 tys. zł od megawata i na tym ich problemy się skończą. Poza tym – „stracą” mniej na tym rozwiązaniu. Gdyby z każdej farmy niejako oddawali 10 proc. mocy, straciliby więcej niż na transferze od 1 MW mocy zainstalowanej.
Ponieważ poprawka została złożona na etapie prac sejmowych, nie była konsultowana. Nie ma wyliczeń o jej kosztach, wpływie. Nie wiadomo więc: jak na takie zmiany mogliby zapatrywać się mieszkańcy. Jak jednak wielokrotnie się przekonywano, pieniądze nie zawsze rozwiązują wszystkie problemy. A to, że na razie reakcje na pomysł są pozytywne, o niczym nie świadczy.