Partnerzy wspierający
KGHM Orlen Tauron
Z wiatrakami źle, bez nich jeszcze gorzej. W Polsce potrzebna jest realna debata, nie gra na emocjach

W Sejmie dalszy ciąg prac nad zmianą przepisów, które hamują rozwój energetyki wiatrowej w Polsce. Niektórych mitów, z którymi trzeba się rozprawić, nie udało się w Polsce obalić od 2016 roku

Sejm niedługo zdecyduje o przyszłości energetyki wiatrowej w Polsce w najbliższych latach. O postępach, a właściwie ich braku, w pracach nad projektem liberalizującym tzw. ustawę wiatrakową pisaliśmy na naszych łamach wielokrotnie. Po miesiącach oczekiwania posłowie ruszyli do pracy w komisjach i zaczęło się od nad wyraz spokojnej pierwszej debaty, która nie zwiastowała wielkiego zwrotu. Jednak już wtedy nieoficjalnie mówiło się, że projekt doczeka się w Sejmie modyfikacji.

Jak pokazało kolejne posiedzenie dwóch komisji, te doniesienia się potwierdziły. Zwiększono minimalny dystans od zabudowań mieszkalnych, który trzeba zachować budując nowe wiatraki (jeżeli pozwoli na to plan zagospodarowania i spełnione będą inne wymogi). Wyjściowo zaproponowano, by ta odległość wynosiła 500 metrów, ale prawdopodobnie wzrośnie do 700 m, bo taką poprawkę zgłosili posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Przed nami dopiero II czytanie na sali plenarnej, więc niewykluczone, że projekt doczeka się też kolejnych zmian. Jedną próbował wprowadzić Robert Winnicki z Konfederacji. Dotyczyła obligatoryjnego referendum w gminach ws. zgody na budowę wiatraków.

Przeczytaj też: Paliwa kopalne niszczą nie tylko środowisko, ale i portfele

Poprawka przepadła, ale niedawno o tym pomyśle wspomniał premier Mateusz Morawiecki, więc nadal wszystko jest możliwe. Zwłaszcza że tzw. zasada 10H ma wielu przeciwników wewnątrz obozu rządzącego, nie tylko w Solidarnej Polsce. Jednak bez zgody tego ugrupowania klubowi PiS nie uda się nic przegłosować, a ziobryści potrafią się targować (zwiększenie mininalnej odległości z 500 na 700 metrów miało być koalicyjnym kompromisem). Rządzący na głosy opozycji w obecnej sytuacji raczej nie mają co liczyć, ponieważ zdecydowanie sprzeciwiła się nowym rozwiązaniom.

Flauta w debacie o wietrze

Taki jest obraz placu boju z wiatrakami według stanu na 7 lutego 2023 roku. Widać więc, że od 2016 roku (wtedy ustawa antywiatrakowa, wprowadzająca 10H, weszła w życie), tylko w niewielkim stopniu udało się pchnąć sprawy w kierunku częściowej liberalizacji przepisów. Cała reszta nie uległa zmianie, jesteśmy na tym samym etapie debaty o energetyce, co kilka lat temu. Znów na pierwszy plan wysunęła się gra na emocjach. Janusz Kowalski przestrzega, jak przed laty politycy PiS (walkę z wiatrakami uczyniono elementem kampanii wyborczej w 2015 roku), że turbiny wpływają negatywnie na dobrostan zwierząt hodowlanych. Tych samych zwierząt, które nie doczekały się szumnie zapowiadanej „Piątki dla zwierząt”.

Powraca też argument, że ludzie nie chcą wiatraków w okolicy, bo budowano je zbyt blisko. Oczywiście, są takie przypadki, jak farma w gminie Kleczew. Tam sprawa skończyła się w sądzie, turbiny zostaną rozebrane. Uwagę na tę sprawę i kilka innych zwracała przed laty NIK. Nie ma jednak plagi zbyt blisko postawionych turbin, to tylko jednostkowe przypadki. Dominują przykłady dobryk praktyk, takich jak w gminie Margonin, gdzie nikt z wiatrakami nie walczy, bo przynoszą pieniądze do budżetu, mieszkańcy się nie skarżą.

Powtarzane są także zarzuty, że zwolennicy wiatraków to w zasadzie zagraniczni lobbyści, chcący szybko się dorobić. Tylko z jakiegoś nieznanego powodu także krajowe spółki energetyczne należące do Skarbu Państwa chcą inwestować w odnawialne źródła energii. Chwalą się nawet, ile ich mają – dotyczy to także wiatraków na lądzie, a nie tylko tych, które mają powstać na Bałtyku. Aż chciałoby się zapytać: dlaczego?

Nie widać też zmiany w nastawieniu aktywistów. Zwolennicy wiatraków budowaliby ich jeszcze więcej, upatrując w nich ratunku dla klimatu i szybkiej dekarbonizacji energetyki. Rzecz w tym, że do pewnego momentu pomogą, ale jeśli będzie ich za dużo, to nawet zaszkodzą systemowi. Oparcie energetyki wyłącznie o odnawialne źródła energii jest dziś nierealne, a ogromnym sukcesem w przypadku Polski będzie osiągnięcie 40 proc. udziału OZE w miksie w najbliższych latach.

W obecnej sytuacji gospodarczej i przy aktualnie dostępnej technologii nie można oczekiwać więcej. Chyba że dojdzie do skoku technologicznego, który wywróci wszystko do góry nogami: w każdym powiecie w kraju będzie działał mały reaktor jądrowy oraz kilka elektrolizerów do produkcji wodoru. Takiego przewrotu oczywiście sobie i wszystkim nam życzę.

Za mało wiatru, zbyt dużo węgla

Całe zamieszanie sprawia, że gdzieś umyka, po co Polsce farmy wiatrowe na lądzie. Odcinając się od polityki i sfery emocji, można stwierdzić krótko: żeby zazielenić energię elektryczną w kraju. Każdy megawat mocy jest na wagę złota w dobie kryzysu energetycznego. Wprowadzenie czystej energii do systemu wpływa korzystnie na finanse odbiorców (zbija ceny na giełdzie energii) oraz na niższe emisje CO2 z sektora, oszczędza się w ten sposób także paliwa kopalne na czarną godzinę. Tylko ten rachunek nie sprowadza się do tego, że więcej wiatraków od razu oznacza lepiej.

Nie ulega wątpliwości, że wiatraki – choć dostarczają czystą energię – nie są jej stabilnym źródłem. Mogliśmy się o tym przekonać na przełomie stycznia i lutego tego roku, gdy turbiny urządziły polskiemu systemowi elektroenergetycznemu rollercoaster. Wiatraki najpierw prawie nie pracowały, by potem pobić kolejny rekord produkcji energii elektrycznej. Dobre wyniki OZE cieszą, ale jest też druga strona medalu.

Skoro wszystkie turbiny w Polsce (mamy blisko 9200 megawatów mocy zainstalowanej w wiatrakach) potrafią pracować z mocą 30 MW jednego dnia, a drugiego bić rekordy, to jakoś te luki w produkcji energii elektrycznej musimy wypełniać. Intensywniej są wówczas eksploatowane elektrownie węglowe i gazowe, więc wszystkie korzyści z OZE na jakiś czas znikają.

Elektrowni korzystających z paliw kopalnych, szczególnie węglowych, nie można momentalnie wyłączyć. Ponowne uruchomienie jest kosztowne, a rozruch trwa nawet kilkanaście godzin. Po odstawieniu (wyłączeniu) muszą też swoje „odpocząć”, zanim wrócą do pracy. Tymczasem dostawy prądu muszą pozostać nieprzerwane, a odpowiadają za nie w dużej mierze wysłużone i starzejące się bloki (ich średni wiek dobiega już 50 lat).

Im więcej mocy z OZE, tym trudniej będzie łatać powstające w np. bezwietrzne dni dziury w krajowym systemie. OZE w Polsce przybywa, ale trzeba jakoś te nowe odnawialne źródła bilansować, co wiąże się z kosztami, m.in. kupujemy energię od sąsiadów, zwiększamy generację z elektrowni gazowych czy węglowych, obciążonych także ETS.

Od przybytku może boleć

Przy wietrznej, słonecznej pogodzie mamy sytuację odwrotną i pojawia się prawdziwa klęska urodzaju. Kiedy nałoży się na siebie kilka czynników, w tym niskie zapotrzebowanie na energię elektryczną i dobra wietrzność, wiatraki czasem trzeba wyłączać. PSE w takich sytuacjach wypłaca ich właścicielom wynagrodzenie.

Przeczytaj też: Na Mazowszu zaczęła pracę największa farma wiatrowa Polenergii

Z roku na rok takich sytuacji będzie przybywać. Operator sieci wylicza, że w 2030 r. Polska dobije do ponad 45 gigawatów mocy zainstalowanej w OZE (szacunki podano na podstawie wydanych warunków przyłączeniowych etc.). Gdyby wszystkie te inwestycje udało się zrealizować, 50 proc. energii czerpalibyśmy z OZE. To bardzo optymistyczny scenariusz, ale też prawdziwa rewolucja w systemie. Więcej zmiennych źródeł to dodatkowe wyzwania w zakresie ich bilansowania. Bez inwestycji w sieć, magazyny energii, nowe źródła niskoemisyjne i sterowalne, system elektroenergetyczny wystawimy na ciężką próbę. Nie można zapominać też o alternatywie dla systemu, jaką dają OZE – w niedalekiej przyszłości w momentach, gdy pracują zbyt wydajnie, nadwyżki można byłoby pożytkować na produkcję np. zielonego wodoru, a nie je tracić przez wyłączenia instalacji wiatrowych.

Jednocześnie nadużyciem jest straszenie, że poluzowanie przepisów, na mocy których funkcjonuje zasada 10H, skończy się od razu katastrofą. Liberalizacja zasad dla inwestorów nie sprawi, że farmy wiatrowe zaczną w całym kraju rosnąć jak grzyby po deszczu. Budowa elektrowni wiatrowej to żmudny i długi proces, wymagający uzyskania szeregu zgód i pozwoleń. Pozostaje jeszcze pytanie, czy znajdzie się tylu chętnych do zainwestowania w wiatraki, skoro to tak niepewny grunt i kto sfinansuje podobne przedsięwzięcia.

Brak przewidywalności jest szczególnie dokuczliwy w sektorze, w którym efekty zmian przepisów są widoczne dopiero po paru latach. Takie rozedrganie i częste zmiany zdania nie sprzyjają planowaniu, a przecież jest o czym myśleć. Pozostaje nadzieja, że nie ograniczy się to tylko do planowania – wspominając pewne słowa Stefana Kisielewskiego – jak się w pewnym miejscu urządzić.

Fot. KPRM

Zapisz się do newslettera

Aby zapisać się do newslettera, należy podać adres e-mail i potwierdzić subskrypcję klikając w link aktywacyjny.

Nasza strona używa plików cookies. Więcej informacji znajdziesz na stronie polityka cookies